Recenzujemy Realm of the Mad God
Nie wiem co jarali twórcy Realm of the Mad God przy wymyślaniu swojej gry, ale ja też chcę numer tego dilera. Tylko największy szaleniec mógł wpaść na tak absurdalny pomysł, aby stworzyć MMO będące uosobieniem tandety i kiczu, umieścić to jeszcze w 8-bitowej grafice oraz obwieścić całemu światu, że śmierć jest tutaj parmanentna i nie należy się zbytnio przyzwyczajać do swoich postaci.
Kto by w coś takiego grał? Oczywiście jeszcze więksi SZALEŃCY!
Realm of the Mad God to gra genialna w swojej prostocie. Wszystko jest tutaj zjechane do absolutnego minimum, również rozgrywka, która w 100% polega na biciu pikselowych mobków - bez specjalnego przygotowania, używania skillów i wykonywania wymyślnych questów. Wystarczy… iść przed siebie i napieprzać wszystko co się rusza. Nawet nie trzeba zakładać/dołącząć do żadnego Party, bo odbywa się to automatycznie i nie ważne, że jest to tylko jeden czy sto graczy, warunkiem jest podejście na odpowiednią bliską odległość.
No dobra, ale w czym tkwi haczyk? W tym, że jest to zajebiście trudna gra, przynajmniej z początku, kiedy jesteśmy totalnie zieloni, a pierwszy, głupi błąd kończy się od razu zgonem. Wszystko rozchodzi się o mobilność i odpowiednią kontrolę naszej postaci. Przede wszystkim trzeba unikać „ognia” przeciwników i wiedzieć, jaki torem leci dany atak, aby wiedzieć gdzie, kiedy i jak uciec. Idealnie pasuje tutaj MMORPG’owe przysłowie Easy to Play, Hard to Master, bo naprawdę trzeba czasu, niekiedy okupionego największą ceną… ceną życia, by dogłębnie poznać wszystkie tajniki Szalonego Boga.
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana
I tak dochodzimy do rzeczy najważniejszej, która jest jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem Realm of the Mad God. Chodzi oczywiście o niekończący się grind. Najpierw farmimy własnego skilla, później farmimy wszystkie klasy postaci (a jest ich trochę), później farmimy przedmioty, a na końcu farmimy FAME’y, które są głównym czynnikiem wpływającym na ranking postaci i jej zajebistość. Nie jest to kwestia dni, nie jest to kwestia nawet tygodni, to kwestia dłuuuuugich miesięcy, w ekstremalnych przypadkach nawet lat, choć takiej myśli absolutnie nie dopuszczam do głowy, bo w przypadku śmierci takiego „piksela” można by się prawdziwie załamać i wejść w potężną depresję, baa, nawet rzucenie w matkę krzeszłem, albo wywalenie monitora przed okno byłoby akurat w pełni usprawiedliwione (POLICJA: - Dlaczego rzucił Pan krzesłem w swoją matkę, co Panem kierowało?! PODEJRZANY: – Jak to co? Urwało mi się oparcie, które w bezpośredni sposób wpłynęlo na moją koordynacją i niezdolność do efektywnego kierowania mojej postaci i śmierci w RotMG, a Matka… była akurat w złym miejscu i w złym czasie). No właśnie, jeśli już przy tym jesteśmy, to zapytacie się pewnie, po co farmić, po co spędzać „w tej głupiej grze” (bo tak pewnie nazwałby ją właściciel ów truposza) długie miesiące, kiedy koniec końców i tak zapewne zgniemy; może nie do końca przez własny błąd, może po prostu będziemy mieli pecha, ale to już przecież niczegonie zmieni się. I co? Po co się męczyć, jeśli jedyną pamiątką po naszym bohaterze zostanie krótki komunikat informujący nas o nieistotnych już – wtedy – rzeczach, które będziemy mieli kompletnie w dupie? Powiem wam…
Bo tam gdzie jest ryzyko, jest również zabawa – nieporównywalnie większa niż w przypadku standardowych MMORPG, gdzie death nie oznacza żadnego końca, tylko chwilowy przystanek w drodze na szczyt. Wiecie, jakie to fajne (ale również przerażające uczucie), kiedy następna chwila z Realm of the Mad God może być naszą ostatnią? Coś w tym jednak jest, że niebezpieczne rzeczy, takie z pogranicza radykalności przyciągają jeszcze bardziej. Inaczej ludzie nie skakaliby na bungee, nie ścigaliby się rajdach samochodowych, nie wspinaliby się na ośmiotysięczniki i nie graliby również w Szalonego Boga. Wszystko to są sporty ekstremalne, tylko, że tam ryzykujemy własnym życiem, a w RotMG tylko wirtualnym.
(Nie wspomniałem jeszcze o jednej skrajności RotMG. Gra nie jest w żaden sposób zabezpieczona przed kradzieżą przedmiotów z zabitego potworka, dlatego trzeba mieć „szybką rękę”, aby ktoś inni nie zakosił nam dropa i nie zaprzepaścić szansy na zgarnięcie potężnej itemki To jednak działa w dwie strony i następnym razem to my możemy się pobawić w pozbawionego skropułów i honoru złodzieja, a parę „fucków” i wyzwisk pod Twoim adresem to chyba niezbyt wygórowana cena za dobry item, prawda?)
Jestem hardkorem
Realm of the Mad God to gra od hardkorów dla hardkorów. I nie mówię tylko o samej rozgrywce, ale także o oprawie graficznej (bo o audio przecież szkoda wspominać), która wystawia nasz zmysł estetyczny na ekstremalny wysiłek. Wykastrowana ze wszystkich casualowych ułatwień sprawia, że granie jest tutaj prostackie, ale także bardzo przyjemne i bardzo trudne. Wreszcie poprzeczka została postawiona na tyle wysoko, aby byle gimbus nie przeskoczył jej i nie zdominował całego tytułu, tylko dlatego, że dostał od rodziców sporo kieszonkowego. Pieniądź nie odgrywa w tej kwestii ważnej roli i w żaden sposób nie przekłada się na skilla postaci, bo wszystkiego trzeba się nauczyć samemu od początku, farmiąc, cierpiąć i płacząc.
Ale przecież chłopaki nie płączą, dlatego wystawiam…
-5/6
guru