TOP10 największych "grindowników" wśród gier MMO

Grind. Ginący gatunek w świecie MMORPG, który został wyparty przez tzw. quest-grind, który w łatwy i co najważniejsze bardzo szybki sposób pozwala wbijać level cap’a. Bo to nie jest przypadek, że osiągnięcie maxa zajmuje teraz góra kilkadziesiąt godzin, kiedy dawniej zajmowało to dłuuugie tygodnie, miesiące, baa, nawet lata. I to właśnie tym drugim tytułom jest poświęcona moja, osobista, bardzo subiektywna, w większości podparta moimi doświadczeniami TOP’ka największych grindowników w historii. Część z nich przeszła już „casualizację”, część nie, następna część została zamknięta, ale pamięć zostaje – te godziny spędzone na biciu jednych i tych samych potworków, klepaniu 1-2-3 na klawiaturze i rozmowach na Ventrilo. Ahh, te czasy…
Zapraszam do czytania i dzielenia się swoimi "naj" w sferze grindu. Jedziemy!
10. Path of Exile
Nie dość, że jest to najnowszy i najbardziej sprawiedliwy pośród F2P tytuł na tej liście, to jeszcze nie uległ obecnej, casualowej modzie i postawił na staroświecki, ostry grind. No bo co innego mamy do roboty w Path of Exile? Nic.
Szybki grind przez 3 poziomy trudności, zatrzymujemy się na 60-70 lvl’u… i zasuwamy z mapami do usranej śmierci. Eternal Laboratory – czyszczenie mapy – sprzedaż przedmiotów – Eternal Laboratory – czyszczenie mapy … 2535 map dalej … sprzedaż i cały czas nadzieja na to, że wypadnie nam jakiś super ekstra zajefajny i w cholerę drogi przedmiot pokroju Soul Taker’a czy Mirrora.
9. Archlord
Zamknięty już Archlord i jego „następca”, czyli Archlord 2 to idealny przykład, jak przez lata zmieniał się nasz gatunek. Za czasów pierwszej części rządził i dzielił grind, dlatego rozgrywka była pozbawiona ogromnej liczby questów, a wszystko ograniczało się do monotonnego mordownia potworków. Nie to w AC2, gdzie mamy szybki i przyjemny quest-grind i level cap do osiągnięcia w parę dni.
8. Maple Story
Do pewnego momentu był to największy grindownik pośród MMORPG’ów i całkowicie inny niż większość znanych tytułów. Maple Story to przecież side-scroller/platformówka, a w tego typu grach jest to tym bardziej uciążliwe. Osiągnięcie 100, 150 levela wymagało miesięcy „pracy”, apogeum przyszło jednak przy okazji wprowadzenia 250 level capu. Przykład?
200 lvl wymagał „tylko” 2 milardy expa, a 249 lvl… 16 bilionów 732 miliardy itd. Robi różnicę.
7. Last Chaos
Tak naprawdę powinniśmy całować Last Chaos po rękach, bo to jeden z nielicznych MMORPG’ów, który nie przeszedł całkowicie na stronę casuali. W jakiejś części pozostał starym, dobrym LC, do którego nadal potrzeba ogromnego samozaparcia… i miłości do ostrego, bezlitosnego grindu. Gwarantuję, że obecny 15-letni „Maciek”, przyzwyczajony do prostej, szybkiej zabawy nie wytrzymałby w Last Chaos dłużej niż kilka godzin.
6. Lineage
Słowa są tutaj zbędne, patrzcie i płaczcie.
Nawet po 15 latach, nikt, nawet skośnooki Koreańczyk na tamtejszej wersji nie osiągnął jeszcze level capa, baa, nawet nie zbliżył się do tej granicy. W sumie nie dziwota, bo podobno nawet godzinne expienie nie daje tam nawet… 0,01% experience points. Najlepiej podsumował to jeden z naszych userów przy okazji ostatniego newsa z gry:
Ludzie zaczna zasiedlac odlegle planety, a jakis koreaniec bedzie dalej gral w lineage, zeby wbic 90 lvl...
5. Flyff Online
Fly For Fun, czyli potoczny Flyff Online, który w niczym nie przypomina dzisiejszych bajkowych-cukierkowych MMORPG’ów, pełnych ułatwień i quest-grindu. Ta, on też miał grind, ale total-grind, który od początku powodował wymiękanie słabeuszy, dla których siedzenie i nawalanie kolorowych stworków było zbyt ciężkim zadaniem. A jeszcze, gdy nie mieliśmy buffa od przyjaciół z wyższym level, to już była kaplica na całego.
4. Tibia
Najlepiej będzie, jak przytoczę tutaj zwykły, powszedni dzień mojej „Predatorki” z serwera Hiberna, która istniała w Tibii gdzieś około 2003-2004 roku. Jedziemy: log in w depo w Kazordoon… uzupełnienie zapasów jedzenia… czystka w backpacku…. sprawdzenie Uh’ów… kupienie torchów… wycieczka do kopalni na Dwarf Soldiery… szukanie wolnego spota… umieszczenie liściku/parcelu przed wejściem… grind… grind… grind… grind… powrót z lootem do miasta… sprzedaż… depo… powrót… grind… grind… grind… mijają tygodnie, a my dalej expimy, jak nie w Kazo, to Dragon Lair. Żałuję? Ja?! Przenigdy.
3. Knight Online
Zwróćcie uwagę, że zabity potworek nie daje nawet 0,01% expa
Esencja grindownika, mówiąc oczywiście o starszej wersji, jeszcze przed debilnymi Jump Eventami i questami, które dają tam teraz ogrom expa. Dawniej nie było tak prosto: najpierw grind na Bulcanach w Moradon, później Warewolfy w Belth/Luferson, Zombie/Undying, Skeletony do 50-55 lvl’a, Deruvishe… już wtedy czas spędzony z KO liczyliśmy w tygodniach, ale to był tylko początek, bo po 60 lvl’u było jeszcze gorzej: niekończące siedzenie w Eslant, brrr, wbicie 20% levela na dzień było niebotycznym osiągnięciem, zważywszy, że jeden mobek nie dawał czasami nawet 0,01 expa:)
2. Silkroad Online
Stary, dobry Silkroad, gdzie najpierw próbowaliśmy przez kilkadziesiąt minut wbić do gry (czasami posługując się niezbyt legalnymi programami), aby tylko siedzieć do późnego wieczora i naparzać odpowiednią grupkę mobków. Chociaż słowo „naparzać” nie jest tutaj adekwatne – głównie przecież polegało to na byciu taxowanym przez jakiegoś high-lvl’a, którego co godzinę płaciliśmy określoną kwotę pieniędzy. I tak przez godziny, dni, miesiące… po co? Teraz już sam nie wiem po co, ale nie żałuję ani minuty spędzonej w SRO.
1. Kal Online
Koszmar mojego MMORPG’owego życia. Od razu gdy myślę „grind” przed oczami pokazuje mi się Kal Online i jego hardkorowość, która objawiała się żmudnym, niekończącym, usypiającym wręcz expieniem – i to wcale nie od mid-game czy late-game, ale od samego początku naszej zabawy z Kal Online. Już na 5 lvl’u trzeba było mocno przysiąść i napieprzać mobki, bo nic innego nam nie zostawało: questów albo nie było, albo nie dawały niczego wielkiego.
I nie jest to chyba przypadek, że każde zapytanie o „mmo z grindem” kończy się w większości wypadków dwoma słowami: Kal Online.
guru