Zagwozdka na niedzielę - Non target, nie taki wspaniały.
Ojej, nie zgadniecie co to za dzień! No, może i zgadniecie. Ci starsi po bólu głowy i ogólnym otępieniu charakterystycznym dla ostatniego dnia tygodnia, ci młodsi po rodzicach krzyczących "do kościoła!", a ci bardziej zorganizowani patrząc niecierpliwie na kalendarz wyczekując kolejnej zagwozdki autorstwa kłamliwego pismaka numer dwa.
Mojego znaczy.
Swoją drogą ten ostatni jest otwarty na propozycje kolejnych tematów na cotygodniowe - trochę naciągnę z braku lepszego słowa - artykuły, więc możecie pomyśleć trochę za mnie. Pro bono publico oczywista.
To żem ja napisał. Wszelka krytyka będzie przyjęta gorąco i tak samo zignorowana.
Bijemy w powietrze, czyli nowa moda
Źle. Niedobrze. Błąd w tytule.
Non target jest nowością w świecie MMORPG tak samo, jak smoki i czarodzieje w konwencji fantasy. I krasnoludy. Lubię krasnoludy, chociaż niekoniecznie w sterylnym wydaniu pana Tolkiena. Ach, te toporzaste karzełki z charakterystyczną sugestią owłosienia na twarzy. Wiedzieliście, że już w XIV wieku... aj, znowu się zagalopowałem. Wybaczcie.
Ad rem.
Prawda jest taka, że system swobodnego celowania przetaczał się w grach masywnie internetowych już od początku. O wiele więcej sukcesów odniósł w produkcjach 2D, 2.5D oraz 3D w rzucie izometrycznym, że chociażby przytoczę tutaj (a jakże by inaczej!) Tibię i Ragnarok Online.
Jeśli już pojawiał się w pełnoprawnych zzaplecowych siekankach, to zapominano o nich bardzo szybko. Widzę ku temu powodów dwa.
Po pierwsze - problemy techniczne. Nie da się ukryć, że system non-target wymaga dużo lepszego łącza internetowego i optymalizacji na drodze serwer-klient, żeby gra przysparzała zabawy, a nie natychmiastowego łysienia oraz wrzodów.
Po drugie - gracze. Większość z was na chwilę obecną, gdy zaprezentuje się wam nową epicką przygodę w wydaniu dobrze wam znanym, oznajmi "Eeee... kolejny point'n'click", po czym (o, ironio) wróci do swojego WoW'a czy innego klona.
Sami nie wiemy, czego chcemy...
Przykro mi to mówić, ale ostatnimy czasy zachowujemy się jak stado rozwydrzonych dzieciaków. I ja nie jestem tu wyjątkiem. Niby od przybytku głowa nie boli, ale to chyba tylko dlatego, że pustoszeje.
Za duży wybór, za dużo reklam, za dużo ustępstw w stronę graczy.
Ciężko pisać o non-target bez przywoływania niedawnej premiery o nazwie TERA i właściwie nigdy nie miałem zamiaru tej gry pomijać. Patrzcie! Jest next-genowa grafika, jest wasz ukochany system walki, jest dynamizm, są cycki, ba, otwarte PvP nawet.
Tylko jakoś graczy ubywa.
End-game nie jest wcale zły, zwłaszcza w obliczu systemu politycznego tworzonego przez graczy i PvP. Ludzie wynajdują sobie po prostu wymówki, a prawda jest taka, że społeczność nie lubi rewolucji.
Tabulator - nie taki straszny, jak go malują
Gry oferujące "action combat" zaczynają otaczać nas z każdej strony niczym stado wygłodniałych wilków biedną sarenkę, a mimo to powracamy do pana Tabulatora niczym do starego przyjaciela.
Bo esencją RPG nie są efektowne cięcia mieczem, podskoki, emocje i wybuchy. Prawdziwą siłą tego gatunku jest możliwość utożsamienia się z własną postacią i - ostatnimi czasy nieco wypaczona - wyobraźnia. Dlatego właśnie Vindictusy, Tery, Kontynenty Dziewiątej Pieczęci czy Najeźdzcy Z to chwilówki, a do prawdziwych klasyków zawsze się wraca.
Zresztą, to samo odbywa się na arenie dla pojedynczych graczy. Pingu nie ma, twórcy mają olbrzymie możliwości, a i tak większość z nich ma wbudowanego "lock-on". Wiedźmin, Demon's Souls, Dragon Age czy Baldur's Gate. O wiele ważniejsze są statystyki, obliczenia i numerki niż sam system walki.
Wyjątkiem jest tutaj seria The Elder Scrolls, ale wiecie co? Nie jest ona wyjątkowa ze względu na non-target (który zresztą jest taki sobie), tylko dlatego, że mamy w nich olbrzymią swobodę. Sandbox to słowo, które zatrzymuje nas na dłużej i którego elementy powinny znajdować się w każdej szanującej się grze RPG.
Małe kroczki
Ot, cała filozofia.
Powolutku, po kawałeczku zmieniać założenia kolejnych gier MMORPG w ten sposób, żeby konsumenci mieli czas się do nich przyzwyczaić. Bo pomimo, iż głośno krzyczymy, że chcemy zmian, to gdzieś w głębi naszych serduszek jesteśmy przywiązani do standardów. O wiele przyjemniej gra się w dobrze wykonanego i rozbudowanego "klona", niż w skleconą naprędce rewolucję.
Wie o tym na szczęście NCSoft, bo nadchodzące Guild Wars 2* i Blade&Soul idą właśnie tym tropem. I budzą nadzieję.
W każdym razie moją.
*zanim podniosą się głosy sprzeciwu - ArenaNet jest w całości częścią NCSoft'u. Niedowiarki - czytać.
I pytanie do was:
Non-target - rewolucja czy przereklamowane efekciarstwo?